Ani młoda, ani
stara, choć pod burą chustą zaczęły pojawiać się pierwsze
białe włosy. Siedziała na ganku na ławce, którą dla niej
postawił, kiedy nosiła pod sercem pierworodnego. Wtedy jeszcze ją
kochał. Wiele czasu upłynęło i wiele się zmieniło. Oboje
postarzeli się. Jego gorąca miłość przerodziła się najpierw w
nienawiść, a teraz obojętność. Wszystko przez to, że ona kochać
go nie potrafiła. Wypełniała wszystkie swe obowiązki najlepiej
jak potrafiła, jednak nie mogła mu dać nic poza dziećmi i
sympatią. Dzieci... Ich też nie kochała. Wiedziała, że to nie
powinno tak być, ale nic na to poradzić nie mogła. Nie to, żeby
były jej obojętne. Lubiła je. Sprawiało jej przyjemność
przebywanie w ich towarzystwie i opiekowanie się nimi, ale to
wszystko. Kiedyś mąż nazwał ją lodowatą i pustą. Zabolało, bo
uczucia miała. Po prostu nie były tak intensywne.
Wiedziała,
że nie jest taka jak inni. Nigdy nie odczuwała uczuć głębszych
niż sympatia, żal i czasem litość. Rozumiała, że w jej
przypadku to błogosławieństwo, jednak inni traktowali ją jak
przeklętą. Gdyby jeszcze dowiedzieli się, co potrafi... Przeklęta?
Sama tego tak nie traktowała, ale inni zapewne albo by ją utopili
albo spalili. Dlatego udawała, że poza tą oziębłością jest
normalna, a swój dar trzymała tylko dla siebie, aż do dziś.
Czekała na powrót
męża z karczmy, jak to było w ich zwyczaju. Dzieci dawno spały, a
ona rozkoszowała się delikatnym wiatrem i blaskiem gwiazd na
niebie. Zbliżała się pierwsza, gdy usłyszała w szeleście trawy
swoje imię. Myślała, że to zmęczenie daje się we znaki, ale
wołanie powtarzało się raz po raz i to coraz wyraźniejsze.
Przestraszyła się i weszła do izby. Ogień jeszcze nie zgasł i to
dodało jej otuchy, jednak tylko na chwilę, bo wśród trzasków
płonącego drewna również było słychać głos powtarzający jak
mantrę :
- Karaeno! Karaeno ella moe te maleo, ke ma trenete, ma trenete..
Znała
ten język, był zapisany w niej zupełnie jak wizje, które
otrzymywała.
Niosąca
widzenia wzywamy Cię, bo nadszedł czas, nadszedł czas...
Uśmiech
pojawił się na jej ustach i odpowiedziała:
- Wemane. - Prowadźcie.
Drzwi otworzył
podmuch wiatru, a kobieta zdjęła chustę, poskładała i położyła
na stole. Na niej złożyła obrączkę. Potem nie wahając się i
nie ociągając ruszyła w noc. Ciemność okryła ją swoim
płaszczem, a wiatr delikatnym dotykiem wskazywał drogę. Przeszła
drogą prosto przez osadę. Na jej skraju stała karczma, w której
akurat teraz również siedział jej mąż. Zawsze na myśl o nim
ogarniały ją wyrzuty sumienia i żal. Tym razem nic takiego jej nie
towarzyszyła. Czuła się oddzielona od tamtego życia, jakby je
oglądała tak, jak wiele żywotów widziała w blasku ognia, odbiciu
wody, słyszała w szumie wiatru i czuła w dotyku ziemi.Widziała
jak szybko znajduje sobie nową kobietę i była spokojna o dzieci.
Wybranka dobrze się nimi zajmie.
Bez wahania
pchnęła drzwi karczmy. Wszystkie świece momentalnie zgasły.
Jedyne światło pochodziło teraz z ogromnego kominka znajdującego
się pośrodku izby. Momentalnie znalazła się przy nim, a ogień
jakby reagując na jej obecność buchnął żywiej i zmienił barwę
na krwistą. Mężczyźni porażeni szybkością z jaką wszystko to
się stało zamarli ze wzrokiem utkwionym w zjawę otuloną czarnym
płaszczem. Ukryta pod nim kobieta uśmiechnęła się do siebie.
Poczuła wizję pojawiającą się - jak zawsze - zdawałoby się z
każdej strony. Przywierała do całego ciała, każdego skrawka
skóry i wchłaniała się głębiej wypełniając każdą komórkę.
I wtedy spod płaszcza popłynął głos, który powinni byli znać,
jednak nawet siedzący w najciemniejszym kącie mężczyzna nie
rozpoznał zakapturzonej postaci.
Zresztą nic dziwnego, gdyż z każdym płynącym słowem oddalali
się od karczmy. I ujrzeli świat zupełnie niepodobny do tego, który
znali...
Dwie
armie rozdzielał mur. Wysoki, gruby i wyszczerbiony przez grad
pocisków. Wraz z nocą nastała cisza. Atakujący przerwali ostrzał
z przyjściem mroku. Robili tak co wieczór od rozpoczęcia
oblężenia, jednak tym razem było jakoś inaczej. W ciemności coś
się czaiło. Coś oślizgłego i starego. Pradawnego.
Po
skórze strażnika przebiegł dreszcz. Przez chwilę wydawało mu
się, że zauważył poruszenie, jednak to musiało być złudzenie
wywołane pełgającym ogniem pochodni. Odwrócił się, by spojrzeć
na baraki przyjaciół. Twarda prycza wzywała. Westchnął ciężko,
ziewnął i wrócił do wpatrywania się w ciemność po drugiej
stronie.
W
tym czasie 16-letni Temje leżał z otwartymi oczami na swoim
posłaniu. Nie mógł zasnąć. Źle sypiał właściwie od początku
przybycia w cień muru, jednak tej nocy było jeszcze gorzej. Jego
kościste nogi wystawały poza materac. Leżał bezmyślnie wpatrzony
w dach namiotu. Przed oczami stanął mu obraz matki. Kobiety, która
praktycznie oddała życie za to, żeby doprowadzić swojego jedynego
ocalałego syna do bezpiecznej przystani. I po co? Teraz jej dziecko
miało zginąć broniąc nieswojej ojczyzny. Broniąc czegoś co i
tak wydawało się pustą ideą.
Dla
niego świat zawsze wypełniała wojna i wiedział, że w końcu go
pochłonie. Już wtedy, mając 4 lata i patrząc jak barbarzyńscy
żołnierze gwałcą jego matkę i siostry, był tego świadomy.
Pamiętał dobrze jak trzymali ojca i starszych braci, żeby na to
patrzyli, a potem mordują wszystkich po kolei. Wszystkich poza
matką. Zostawiają ją poturbowaną i poharataną. Śmieją się z
jej rozpaczy... Z tego, jak opłakuje dzieci i męża. Wychodząc,
podpalają dom.
Nie
pamięta, jak się wydostali... Pamięta za to tułaczkę z kraju do
kraju. Głód i krew. Martwe ciała zaścielające ziemię. Nie tylko
ludzkie, ale i zwierzęce. Rozpadające się i śmierdzące truchła.
Tak było wszędzie, aż dotarli tu. Zajęło im to 10 lat... A potem
matki już nie było.
- Jesteś bezpieczny. Tu wojna Cię nie dostanie...
Tak
brzmiały jej ostatnie słowa. Pewnie załamałaby się, widząc, że
będzie musiał walczyć. Przeznaczenie. Wierzyła w nie, a jednak
chciała, żeby on uniknął swojego. Nie zdziwiło go, gdy do
przytułku weszli żołnierze króla i zabrali wszystkich do baraków.
Bronić domu... Nie czuł się jak w domu. To zawsze był obcy kraj,
zbyt piękny, aby być prawdziwym. Jego dom był za murem -
wypełniony zgnilizną i śmiercią. Niedługo miał tam wrócić.
Prawie się z tego cieszył.
Dawno
minęła północ, a mimo to obóz na wzgórzach dalej żył.
Spragnione krwi oczy spoglądały co chwilę w stronę barykady.
Wychudzone dłonie czyściły broń. Zniecierpliwienie i ekscytacja
działały jak narkotyk. To już, już prawie. Rzeź, krew, krzyk.
Czarne uśmiechy przebiegały po upiornych twarzach. Wśród nich
wyróżniała się jedna - z dwiema bliznami, jednej na czole i
drugiej na ustach.
Odej
siedział na uboczu. Nikt do niego nie podchodził. Wszyscy uważali
go za obłąkanego i bali się go. Był najmłodszym oficerem. Ale
cóż w tym dziwnego skoro w wieku trzech lat zadźgał dorosłego
mężczyznę. Tym wyczynem zaskarbił sobie szacunek dowódcy
oddziału, który zaszlachtował jego rodzinę. Widząc taki
potencjał, oszczędził szczeniaka i włączył do oddziału. Teraz
w wieku 16 lat był najlepszym i najbrutalniejszym szermierzem. W
częstych bójkach zawsze wygrywał, nie zabijając ani nie
okaleczając trwale, za to zadając jak największy ból. Większość
z jego oddziału stanowili ludzie, których oszczędził. Byli
najlepsi. Zimni i bezlitośni. I we wszystkim słuchali swego
dowódcy. Był ich guru, chociaż wielu było dużo starszych i
bardziej doświadczonych niż on.
Teraz
planował. Chwilę wcześniej wrócił spod muru i dostał następne
rozkazy. Nagle zerwał się i pobiegł do swoich ludzi. W ciągu 5
min nie było już ich w obozie.
Szczęk
broni zwrócił uwagę strażników na murach. Zbliżali się.
Tysiące nóg poruszających się w jednym rytmie. Armia szkieletów
ruszała do walki. Zanim wzeszło słońce stali naprzeciw siebie. Z
jednej strony niedoświadczeni obrońcy ojczyzny, z drugiej
wygłodzeni brutale, zabijający od lat dla zabawy.
Wśród
nich dwaj chłopcy szykowali się na przywitanie ze starym znajomym z
dzieciństwa. Czuli pełzające po swoich ciałach macki śmierci.
Żaden się nie wzdrygnął. Byli gotowi. Mówił im o tym każdy
nerw.
Temje
spojrzał po swoich towarzyszach zastanawiając się, czy oni też
tego doświadczają. W końcu nie tylko on miał zabić po raz
pierwszy. Przed oczami widział miecze wpijające się w ciała
swojego starszego rodzeństwa. Zupełnie jakby ludzkie mięso je
pochłaniało. Zapraszało do zanurzenia się w niewinnej krwi.
Zastanawiał się, czy i jego miecz sam pociągnie rękę w stronę
wroga. Tak było na treningach. Odkąd dostał w ręce pierwszą broń
działała sama z siebie, a on po prostu musiał za nią nadążyć.
Na początku było ciężko. Ciało wyginało się nie w tę stronę,
w którą miało. Potykał się o własne nogi i wszyscy brali go za
niezdarę. Ale dzięki treningowi, ciało nabrało giętkości i
wtedy wszystko się zmieniło. Śmiechy zamarły, by już nigdy się
nie pojawić. Broń decydowała, a on szedł za nią. I to mu
odpowiadało. Rozmyślania przerwał huk. W górę poleciała chmura
pyłu. Zaraz po nim mrowie nieprzyjaciela spłynęło w stronę
powstałej wyrwy. Wyglądali jak morze śmierci. Ożywione trupy z
pałającą żądzą mordu w oczach. Na ich spotkanie po chwili
dezorientacji ruszyły oddziały obrońców.
Temje
długo stał sparaliżowany nierealnością tego widoku. Zwarcie
nastąpiło gwałtownie i nieoczekiwanie. Armie przeniknęły się.
Nie było jak na ćwiczeniach. W kompletnym chaosie ledwie odróżniał
przyjaciół od wrogów. I ten ogłuszający hałas. Krzyki
umierających i mordujących, oręż uderzający o oręż.
Zafascynowało go to. Wydawało się cudownie piękne. Takie
dynamiczne i żywe.
Ktoś
go popchnął i zaczął na niego krzyczeć, żeby ruszył dupę, do
walki. Tak zrobił.
Pierwszy
cios wyszedł sam. Rzeczywiście jakby miecz prowadził rękę. A
może to ciało przyciągnęło ostrze? Nie wiedział, ale czy to
ważne? Musiał tylko trzymać broń. Pozwolić jej działać. I tak
robił. Uderzenie za uderzeniem. Krew tryskała na twarz, ubranie...
W ustach czuł smak miedzi. Spojrzał w twarz jednego z ciał
pchających się do ostrza. Wychudzone, głodne oczy nie gasnące
jeszcze długo po tym, jak stal zatopiła się w kościstą pierś.
Patrzył, jak znika z nich ogień. Wszystko działo się tak powoli.
Umierający jakby zapadał się w siebie. Temje był jak zaczarowany.
Wydarzenia z przeszłości i teraźniejszości nałożyły się na
siebie. W twarzy leżącego przed nim wroga rozpoznał jednego z
zabójców swoich sióstr. Chwycił miecz i wbił mu z krzykiem w
czaszkę. Gdy podniósł głowę, już nie miał problemów z
odszukaniem wroga, mimo unoszącego się dalej w powietrzu pyłu.
Wszyscy mieli twarze z koszmarów, nawiedzających go od ucieczki z
płonącego budynku. Rozpalony rzucił się w wir walki.
Odin
nie brał udziału w starciu. Jego oddział po podłożeniu dynamitu
udał się na wschód wzdłuż muru. Gdy rozległ się huk, słyszeli
tylko jakby odległy grzmot, ale nie zatrzymali się, tylko dalej
przedzierali się przez krzewiasty las. Wreszcie znaleźli
odpowiednie miejsce. Strażnicy byli tak pochłonięci rozmowami i
marzeniami o walce, że nie zwracali za bardzo uwagi na obszar pod
murem. Razem z trojgiem swoich zaczął wspinać się po ścianie
muru. Wyglądali jak pająki niosące śmierć, powoli zbliżające
się do niczego nie podejrzewającej ofiary. Przy samej krawędzi
zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Potem na prawie
niezauważalny gest Odina jednym susem doskoczyli do strażników. Po
kilkunastu sekundach ich ciała opierały się o gzyms, jakby
rozmawiali znudzeni patrolem, a atakujący oczyszczali położoną
zaraz obok wieżyczkę. Liny zostały spuszczone i reszta oddziału
momentalnie dołączyła do dowódcy w ciasnym pomieszczeniu. Zabrali
małe zapasy broni i pożywienia. Zbiegli schodami w dół na
ziemię wroga, znaleźli osłonięte miejsce w lesie i zabrali się
za posiłek. Byli tak wygłodniali, że Odin musiał ich powstrzymać,
żeby się nie rozchorowali.
Ostatnie
tygodnie były ciężkie. Na wyjałowionej ziemi nie mogli znaleźć
nic pożywnego. Od kilku dni wojsko głodowało. Oficerowie żywili
się resztkami zapasów po kryjomu, żeby nie wywołać buntu, który
i tak wisiał w powietrzu. Na szczęście byli blisko tego królestwa,
pełnego dobrobytu i zdawałoby się łatwego do pokonania. Mur,
chociaż rzeczywiście zdawał się być dobrą ochroną, świadczył
o ich lękach i słabościach. Sądząc po jego wysokości i
objętości, trwających setki lat. Wystarczyło, więc tylko dostać
się do środka i walka była przesądzona. To zadanie właśnie
dostał Odin.
Zaraz
po posiłku rozdzielili się na dwie grupy. Pierwsza miała dostać
się od tyłu do obozu wroga, wyczekać na odpowiednią okazję i
zabić oficerów. Oszczędzić mieli tylko króla, o ile był wśród
nich. Dowództwo nad nimi objął mały człowieczek o szczurzej
twarzy.
Drugą
grupę, składającą się z Odina i 3 najbardziej sprawdzonych
ludzi, czekała dłuższa podróż. Ich celem była rodzina
królewska. Należało ich znaleźć, zabić i przedstawić ciała
lub głowy generałowi.
Tego
zadania Odin musiał dopilnować osobiście. Najchętniej
własnoręcznie by wszystkiego dokonał, żeby mieć pewność, że
nikogo nie pominęli. Pamiętał jak generał obchodzi się z tymi,
którzy zadania nie wykonują perfekcyjnie.
Niedługo
po tym, jak pojawił się w obozie, jego mistrz fechtunku został
wysłany ze swoim oddziałem po rodzinę królewską. Już po
świętowaniu po skończonej bitwie przyleciał gołąb z dokładnym
wyliczeniem członków rodu i prawdopodobnym miejscem ich pobytu.
Potem dostali następnego z informacją, że następca został
zlikwidowany, a reszta właśnie się spala. Po przybyciu całego
wojska okazało się jednak, że w zgliszczach brakuje jednego z
dziedziców i samej królowej. Generał nigdy nie był tak wściekły.
Cały oddział został ścięty, a dowódca wbity na pal i zostawiony
przy zgliszczach na pożarcie ścierwojadów.
Takiego
losu Odin nie zamierzał podzielić, dlatego bardzo starannie
planował i wykonywał każdą akcję. Ta nie była wyjątkiem.
Huk walącego w mur
pocisku wyrwał Temje z szału. Rozejrzał się lekko
zdezorientowany. Wokół zalegało pełno ciał. Cały oblepiony był
krwią i fragmentami tkanki, a gdy spojrzał na stopy, okazało się,
że stoi w czyichś flakach. Zwymiotował dodając do krwistej
mieszaniny na wpół strawiony posiłek. Zakręciło mu się w głowie
od odoru śmierci panoszącego się wokół. Zaczął torować sobie
mieczem drogę w bok do drzewa rosnącego tuż za polem bitwy. Droga
nie była łatwa. Zataczał się, przepychał i walił bronią na
oślep, byle tylko dostać się na chwilę do świeżego powietrza.
Dotarcie do pnia nie przyniosło ulgi, walka rozgrywała się i tu.
Niewiele myśląc, chwycił najniższy konar i wspiął się w górę.
Musiał wejść prawie na szczyt, żeby wreszcie odetchnąć. Ulga
była niewyobrażalna. Z zamkniętymi oczami cieszył się tą
chwilą. Ale szczęk broni nie dał mu zapomnieć o tym, co dzieje
się na ziemi i że będzie musiał tam wrócić. Właściwie, to
jego postępek zahaczał o dezercję. Postanowił tylko jeszcze
zerknąć w dal, na wzgórza i zeskoczyć. Ociągał się. Jego wzrok
wędrował z grzbietu na grzbiet. I wtedy zauważył jakieś
poruszenie. Już myślał, że mu się zdawało, gdy znów w tym
samym miejscu mignęło kilka ciemnych kształtów. Wszystkie
kierowały się w stronę namiotu głównodowodzących. Właściwie
mógłby je zobaczyć każdy, gdyby tylko w odpowiednim momencie
odwrócił głowę w tamtą stronę. Tylko że walka nie dawał ku
temu okazji.
Chłopak
zeskoczył z drzewa lądując prosto na swoim dowódcy. Szybko, zanim
ten zdążył zapytać, skąd Temje wziął się na drzewie,
opowiedział mu o tym, co widział. Na szczęście był to mądry
człowiek i zaufał chłopakowi. Zebrał kilku ludzi walczących
najbliżej i popędzili do obozu. Między namiotami leżały trupy
strażników, a z głównego namiotu dochodził szczęk broni. Temje
wkroczył tam zaraz za dowódcą. Walka właśnie się kończyła. Ze
świty króla jednemu generałowi właśnie podcinali gardło, a
drugi bronił resztkami sił władcy. Reszta nie żyła. Chłopak
stał chwilę sparaliżowany świadomością, że to koniec. Zaraz
zginie król i walka przegrana. Nie ważne jak potoczy się bitwa.
Dwóch
żołnierzy stojących za nim, klnąc, przepchnęło się, żeby
zaatakować wroga. To go przebudziło. Ruszył za nimi prosto do
ocalałych. Nie minęła chwila, a połowa ratujących leżała w
kałuży krwi i ekskrementów. Generał szepnął coś o wyciągnięciu
króla w bezpieczne miejsce. Zaczęli uciekać przez dziurę wyciętą
przez napastników. Tam natknęli się na dwóch wrogów. Generał na
wolnej przestrzeni jakby odzyskał siły i zabił obu prawie z
marszu. Pobiegli w stronę bitwy. Temje zaczął się modlić, bo
czuł że wpadną z deszczu pod rynnę i wtem się potknął.
Przeklął swojego pecha słysząc nad sobą rechot i szybkie rozkazy
w nieznanym języku.
Został
jeden. Niski i chudy. Jego żółte ślepia pałały złośliwą
radością.
- Wstawaj!
To
zrozumiał. Było w jego ojczystym języku. Zapłonęła w nim
wściekłość. To coś walczyło po ich stronie. Wstał, otrzepał
się z godnością i przyjął pozycję bojową.
- Sprzedawcze ścierwo! - krzyknął i zaatakował.
Szczur
stanął jak wryty. Broń automatycznie sparowała cios, a potem
następny, ale nie wykonała żadnej kontry. Chłopak płonął z
frustracji.
- Walcz!
Broń dosięgnęła
celu. Z ust z ostatnim westchnieniem wyleciało słowo tak ciche, że
Temje go nie dosłyszał. Uklęknął nad trupem i z oczu popłynęły
mu łzy. Jego rodzina zginęła za tych ludzi, a oni dołączyli do
wroga. Miał dość. Nie chciał walczyć. Poczuł się znów jak
mały chłopiec schowany przed złym światem. Chciał, żeby matka
przyszła i go uratowała. Na ramieniu poczuł dłoń. To dowódca i
kilku, których ocalało w walce w namiocie. Temje otarł rękawem
oczy i wstał. Wszyscy spoglądali ku wyrwie. A tam obrońcy wyraźnie
przegrywali. Jeszcze chwila i krwiożercza horda ruszy im na
spotkanie. Ustawili się kołem, czekając na nieuniknioną śmierć.
Chłopak poczuł się jak część tego muru, który wcześniej
okalał królestwo i był ciekawy, czy to on okaże się tym słabym
punktem, w którym powstanie wyrwa. Ale to nic. W końcu jego
przeznaczeniem i tak była śmierć i właśnie po niego wracała.
Zginął jako jeden z ostatnich, wieńcząc górę trupów swoim
młodym ciałem.
O
zachodzie słońca Odin stał na skraju lasu i spoglądał w stronę
muru. Ciekawiło go czy walka dalej trwa. Czekał, aż jego ludzie
się posilą i przygotują zdobyte konie do drogi. Pogardzał
mieszkającymi tu wieśniakami. Byli naiwni i słabi. Miał nadzieję,
że szybko wykonają zadanie i będzie mógł wrócić do obozu do
swoich konkubin. Na początku liczył, że tu znajdzie sobie nową,
ale teraz już w to nie wierzył. Nie znosił pospolitych kobiet.
Każda, którą posiadł, musiała mieć w sobie coś niezwykłego i
być wojownicza. Tutejsze kobiety nie miały serca do walki. Z
niesmakiem odwrócił się, by wrócić do swoich.
Dawno
zapadł zmrok, a on nie wracał. Konie osiodłane i gotowe do drogi
przestępowały z nogi na nogę, czując niepokój u nowych
właścicieli. Znali zasady i rozkazy, ale żaden nie mógł się
ruszyć, żeby je wykonać. Nie mogli odjechać bez niego. W końcu
postanowili go poszukać. Ruszyli wokół obozu zataczając coraz
szersze kręgi, ale chociaż doszli na sam skraj lasu, nie mogli go
znaleźć. Wrócili do koni. W końcu z ciężkim sercem zebrali się
w dalszą drogę, zostawiając jednego konia.
Tak jak ich
wyszkolił, wykonali zadanie bezbłędnie, ale Odin tego nie widział.
- Cały ten świat pochłonął ogień wojny. Ostatnie królestwo padło, zapanowała anarchia. Głód, epidemie i zgnilizna doprowadziły do końca czerwonej planety Teroda.
Ogień błysnął.
Wszystkie świece rozjarzyły się gwałtownie, a gdy przygasły koło
kominka nikogo nie było. Zjawa zniknęła, a wraz z nią obraz
obleczonego krwią świata.
Mężczyzna
w kącie wstał i chwiejnym krokiem ruszył do domu. Z niechęcią
pomyślał o zimnej kobiecie czekającej na niego na ganku. Zdziwił
się, gdy jej tam nie zastał, ale zatoczył się na łóżko i
zasnął. Kilka godzin później obudził go płacz dzieci. I wtedy
przypomniał sobie błysk przedmiotu na stole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz