wtorek, 17 maja 2016

Początek


                Ani młoda, ani stara, choć pod burą chustą zaczęły pojawiać się pierwsze białe włosy. Siedziała na ganku na ławce, którą dla niej postawił, kiedy nosiła pod sercem pierworodnego. Wtedy jeszcze ją kochał. Wiele czasu upłynęło i wiele się zmieniło. Oboje postarzeli się. Jego gorąca miłość przerodziła się najpierw w nienawiść, a teraz obojętność. Wszystko przez to, że ona kochać go nie potrafiła. Wypełniała wszystkie swe obowiązki najlepiej jak potrafiła, jednak nie mogła mu dać nic poza dziećmi i sympatią. Dzieci... Ich też nie kochała. Wiedziała, że to nie powinno tak być, ale nic na to poradzić nie mogła. Nie to, żeby były jej obojętne. Lubiła je. Sprawiało jej przyjemność przebywanie w ich towarzystwie i opiekowanie się nimi, ale to wszystko. Kiedyś mąż nazwał ją lodowatą i pustą. Zabolało, bo uczucia miała. Po prostu nie były tak intensywne.
Wiedziała, że nie jest taka jak inni. Nigdy nie odczuwała uczuć głębszych niż sympatia, żal i czasem litość. Rozumiała, że w jej przypadku to błogosławieństwo, jednak inni traktowali ją jak przeklętą. Gdyby jeszcze dowiedzieli się, co potrafi... Przeklęta? Sama tego tak nie traktowała, ale inni zapewne albo by ją utopili albo spalili. Dlatego udawała, że poza tą oziębłością jest normalna, a swój dar trzymała tylko dla siebie, aż do dziś.
                Czekała na powrót męża z karczmy, jak to było w ich zwyczaju. Dzieci dawno spały, a ona rozkoszowała się delikatnym wiatrem i blaskiem gwiazd na niebie. Zbliżała się pierwsza, gdy usłyszała w szeleście trawy swoje imię. Myślała, że to zmęczenie daje się we znaki, ale wołanie powtarzało się raz po raz i to coraz wyraźniejsze. Przestraszyła się i weszła do izby. Ogień jeszcze nie zgasł i to dodało jej otuchy, jednak tylko na chwilę, bo wśród trzasków płonącego drewna również było słychać głos powtarzający jak mantrę :
  • Karaeno! Karaeno ella moe te maleo, ke ma trenete, ma trenete..
Znała ten język, był zapisany w niej zupełnie jak wizje, które otrzymywała.
Niosąca widzenia wzywamy Cię, bo nadszedł czas, nadszedł czas... 
Uśmiech pojawił się na jej ustach i odpowiedziała:
  • Wemane. -  Prowadźcie.
            Drzwi otworzył podmuch wiatru, a kobieta zdjęła chustę, poskładała i położyła na stole. Na niej złożyła obrączkę. Potem nie wahając się i nie ociągając ruszyła w noc. Ciemność okryła ją swoim płaszczem, a wiatr delikatnym dotykiem wskazywał drogę. Przeszła drogą prosto przez osadę. Na jej skraju stała karczma, w której akurat teraz również siedział jej mąż. Zawsze na myśl o nim ogarniały ją wyrzuty sumienia i żal. Tym razem nic takiego jej nie towarzyszyła. Czuła się oddzielona od tamtego życia, jakby je oglądała tak, jak wiele żywotów widziała w blasku ognia, odbiciu wody, słyszała w szumie wiatru i czuła w dotyku ziemi.Widziała jak szybko znajduje sobie nową kobietę i była spokojna o dzieci. Wybranka dobrze się nimi zajmie.
            Bez wahania pchnęła drzwi karczmy. Wszystkie świece momentalnie zgasły. Jedyne światło pochodziło teraz z ogromnego kominka znajdującego się pośrodku izby. Momentalnie znalazła się przy nim, a ogień jakby reagując na jej obecność buchnął żywiej i zmienił barwę na krwistą. Mężczyźni porażeni szybkością z jaką wszystko to się stało zamarli ze wzrokiem utkwionym w zjawę otuloną czarnym płaszczem. Ukryta pod nim kobieta uśmiechnęła się do siebie. Poczuła wizję pojawiającą się - jak zawsze - zdawałoby się z każdej strony. Przywierała do całego ciała, każdego skrawka skóry i wchłaniała się głębiej wypełniając każdą komórkę. I wtedy spod płaszcza popłynął głos, który powinni byli znać, jednak nawet siedzący w najciemniejszym kącie mężczyzna nie rozpoznał zakapturzonej postaci. Zresztą nic dziwnego, gdyż z każdym płynącym słowem oddalali się od karczmy. I ujrzeli świat zupełnie niepodobny do tego, który znali...

                 Dwie armie rozdzielał mur. Wysoki, gruby i wyszczerbiony przez grad pocisków. Wraz z nocą nastała cisza. Atakujący przerwali ostrzał z przyjściem mroku. Robili tak co wieczór od rozpoczęcia oblężenia, jednak tym razem było jakoś inaczej. W ciemności coś się czaiło. Coś oślizgłego i starego. Pradawnego.
Po skórze strażnika przebiegł dreszcz. Przez chwilę wydawało mu się, że zauważył poruszenie, jednak to musiało być złudzenie wywołane pełgającym ogniem pochodni. Odwrócił się, by spojrzeć na baraki przyjaciół. Twarda prycza wzywała. Westchnął ciężko, ziewnął i wrócił do wpatrywania się w ciemność po drugiej stronie.
                W tym czasie 16-letni Temje leżał z otwartymi oczami na swoim posłaniu. Nie mógł zasnąć. Źle sypiał właściwie od początku przybycia w cień muru, jednak tej nocy było jeszcze gorzej. Jego kościste nogi wystawały poza materac. Leżał bezmyślnie wpatrzony w dach namiotu. Przed oczami stanął mu obraz matki. Kobiety, która praktycznie oddała życie za to, żeby doprowadzić swojego jedynego ocalałego syna do bezpiecznej przystani. I po co? Teraz jej dziecko miało zginąć broniąc nieswojej ojczyzny. Broniąc czegoś co i tak wydawało się pustą ideą.
               Dla niego świat zawsze wypełniała wojna i wiedział, że w końcu go pochłonie. Już wtedy, mając 4 lata i patrząc jak barbarzyńscy żołnierze gwałcą jego matkę i siostry, był tego świadomy. Pamiętał dobrze jak trzymali ojca i starszych braci, żeby na to patrzyli, a potem mordują wszystkich po kolei. Wszystkich poza matką. Zostawiają ją poturbowaną i poharataną. Śmieją się z jej rozpaczy... Z tego, jak opłakuje dzieci i męża. Wychodząc, podpalają dom.
Nie pamięta, jak się wydostali... Pamięta za to tułaczkę z kraju do kraju. Głód i krew. Martwe ciała zaścielające ziemię. Nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Rozpadające się i śmierdzące truchła. Tak było wszędzie, aż dotarli tu. Zajęło im to 10 lat... A potem matki już nie było.
  • Jesteś bezpieczny. Tu wojna Cię nie dostanie...
Tak brzmiały jej ostatnie słowa. Pewnie załamałaby się, widząc, że będzie musiał walczyć. Przeznaczenie. Wierzyła w nie, a jednak chciała, żeby on uniknął swojego. Nie zdziwiło go, gdy do przytułku weszli żołnierze króla i zabrali wszystkich do baraków. Bronić domu... Nie czuł się jak w domu. To zawsze był obcy kraj, zbyt piękny, aby być prawdziwym. Jego dom był za murem - wypełniony zgnilizną i śmiercią. Niedługo miał tam wrócić. Prawie się z tego cieszył.
             Dawno minęła północ, a mimo to obóz na wzgórzach dalej żył. Spragnione krwi oczy spoglądały co chwilę w stronę barykady. Wychudzone dłonie czyściły broń. Zniecierpliwienie i ekscytacja działały jak narkotyk. To już, już prawie. Rzeź, krew, krzyk. Czarne uśmiechy przebiegały po upiornych twarzach. Wśród nich wyróżniała się jedna - z dwiema bliznami, jednej na czole i drugiej na ustach.
                 Odej siedział na uboczu. Nikt do niego nie podchodził. Wszyscy uważali go za obłąkanego i bali się go. Był najmłodszym oficerem. Ale cóż w tym dziwnego skoro w wieku trzech lat zadźgał dorosłego mężczyznę. Tym wyczynem zaskarbił sobie szacunek dowódcy oddziału, który zaszlachtował jego rodzinę. Widząc taki potencjał, oszczędził szczeniaka i włączył do oddziału. Teraz w wieku 16 lat był najlepszym i najbrutalniejszym szermierzem. W częstych bójkach zawsze wygrywał, nie zabijając ani nie okaleczając trwale, za to zadając jak największy ból. Większość z jego oddziału stanowili ludzie, których oszczędził. Byli najlepsi. Zimni i bezlitośni. I we wszystkim słuchali swego dowódcy. Był ich guru, chociaż wielu było dużo starszych i bardziej doświadczonych niż on.
Teraz planował. Chwilę wcześniej wrócił spod muru i dostał następne rozkazy. Nagle zerwał się i pobiegł do swoich ludzi. W ciągu 5 min nie było już ich w obozie.
                Szczęk broni zwrócił uwagę strażników na murach. Zbliżali się. Tysiące nóg poruszających się w jednym rytmie. Armia szkieletów ruszała do walki. Zanim wzeszło słońce stali naprzeciw siebie. Z jednej strony niedoświadczeni obrońcy ojczyzny, z drugiej wygłodzeni brutale, zabijający od lat dla zabawy.
Wśród nich dwaj chłopcy szykowali się na przywitanie ze starym znajomym z dzieciństwa. Czuli pełzające po swoich ciałach macki śmierci. Żaden się nie wzdrygnął. Byli gotowi. Mówił im o tym każdy nerw.
               Temje spojrzał po swoich towarzyszach zastanawiając się, czy oni też tego doświadczają. W końcu nie tylko on miał zabić po raz pierwszy. Przed oczami widział miecze wpijające się w ciała swojego starszego rodzeństwa. Zupełnie jakby ludzkie mięso je pochłaniało. Zapraszało do zanurzenia się w niewinnej krwi. Zastanawiał się, czy i jego miecz sam pociągnie rękę w stronę wroga. Tak było na treningach. Odkąd dostał w ręce pierwszą broń działała sama z siebie, a on po prostu musiał za nią nadążyć. Na początku było ciężko. Ciało wyginało się nie w tę stronę, w którą miało. Potykał się o własne nogi i wszyscy brali go za niezdarę. Ale dzięki treningowi, ciało nabrało giętkości i wtedy wszystko się zmieniło. Śmiechy zamarły, by już nigdy się nie pojawić. Broń decydowała, a on szedł za nią. I to mu odpowiadało. Rozmyślania przerwał huk. W górę poleciała chmura pyłu. Zaraz po nim mrowie nieprzyjaciela spłynęło w stronę powstałej wyrwy. Wyglądali jak morze śmierci. Ożywione trupy z pałającą żądzą mordu w oczach. Na ich spotkanie po chwili dezorientacji ruszyły oddziały obrońców.
                 Temje długo stał sparaliżowany nierealnością tego widoku. Zwarcie nastąpiło gwałtownie i nieoczekiwanie. Armie przeniknęły się. Nie było jak na ćwiczeniach. W kompletnym chaosie ledwie odróżniał przyjaciół od wrogów. I ten ogłuszający hałas. Krzyki umierających i mordujących, oręż uderzający o oręż. Zafascynowało go to. Wydawało się cudownie piękne. Takie dynamiczne i żywe.
                 Ktoś go popchnął i zaczął na niego krzyczeć, żeby ruszył dupę, do walki. Tak zrobił.
Pierwszy cios wyszedł sam. Rzeczywiście jakby miecz prowadził rękę. A może to ciało przyciągnęło ostrze? Nie wiedział, ale czy to ważne? Musiał tylko trzymać broń. Pozwolić jej działać. I tak robił. Uderzenie za uderzeniem. Krew tryskała na twarz, ubranie... W ustach czuł smak miedzi. Spojrzał w twarz jednego z ciał pchających się do ostrza. Wychudzone, głodne oczy nie gasnące jeszcze długo po tym, jak stal zatopiła się w kościstą pierś. Patrzył, jak znika z nich ogień. Wszystko działo się tak powoli. Umierający jakby zapadał się w siebie. Temje był jak zaczarowany. Wydarzenia z przeszłości i teraźniejszości nałożyły się na siebie. W twarzy leżącego przed nim wroga rozpoznał jednego z zabójców swoich sióstr. Chwycił miecz i wbił mu z krzykiem w czaszkę. Gdy podniósł głowę, już nie miał problemów z odszukaniem wroga, mimo unoszącego się dalej w powietrzu pyłu. Wszyscy mieli twarze z koszmarów, nawiedzających go od ucieczki z płonącego budynku. Rozpalony rzucił się w wir walki.
                Odin nie brał udziału w starciu. Jego oddział po podłożeniu dynamitu udał się na wschód wzdłuż muru. Gdy rozległ się huk, słyszeli tylko jakby odległy grzmot, ale nie zatrzymali się, tylko dalej przedzierali się przez krzewiasty las. Wreszcie znaleźli odpowiednie miejsce. Strażnicy byli tak pochłonięci rozmowami i marzeniami o walce, że nie zwracali za bardzo uwagi na obszar pod murem. Razem z trojgiem swoich zaczął wspinać się po ścianie muru. Wyglądali jak pająki niosące śmierć, powoli zbliżające się do niczego nie podejrzewającej ofiary. Przy samej krawędzi zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Potem na prawie niezauważalny gest Odina jednym susem doskoczyli do strażników. Po kilkunastu sekundach ich ciała opierały się o gzyms, jakby rozmawiali znudzeni patrolem, a atakujący oczyszczali położoną zaraz obok wieżyczkę. Liny zostały spuszczone i reszta oddziału momentalnie dołączyła do dowódcy w ciasnym pomieszczeniu. Zabrali małe zapasy broni i pożywienia. Zbiegli schodami w dół na ziemię wroga, znaleźli osłonięte miejsce w lesie i zabrali się za posiłek. Byli tak wygłodniali, że Odin musiał ich powstrzymać, żeby się nie rozchorowali.
              Ostatnie tygodnie były ciężkie. Na wyjałowionej ziemi nie mogli znaleźć nic pożywnego. Od kilku dni wojsko głodowało. Oficerowie żywili się resztkami zapasów po kryjomu, żeby nie wywołać buntu, który i tak wisiał w powietrzu. Na szczęście byli blisko tego królestwa, pełnego dobrobytu i zdawałoby się łatwego do pokonania. Mur, chociaż rzeczywiście zdawał się być dobrą ochroną, świadczył o ich lękach i słabościach. Sądząc po jego wysokości i objętości, trwających setki lat. Wystarczyło, więc tylko dostać się do środka i walka była przesądzona. To zadanie właśnie dostał Odin.
Zaraz po posiłku rozdzielili się na dwie grupy. Pierwsza miała dostać się od tyłu do obozu wroga, wyczekać na odpowiednią okazję i zabić oficerów. Oszczędzić mieli tylko króla, o ile był wśród nich. Dowództwo nad nimi objął mały człowieczek o szczurzej twarzy.
Drugą grupę, składającą się z Odina i 3 najbardziej sprawdzonych ludzi, czekała dłuższa podróż. Ich celem była rodzina królewska. Należało ich znaleźć, zabić i przedstawić ciała lub głowy generałowi.
Tego zadania Odin musiał dopilnować osobiście. Najchętniej własnoręcznie by wszystkiego dokonał, żeby mieć pewność, że nikogo nie pominęli. Pamiętał jak generał obchodzi się z tymi, którzy zadania nie wykonują perfekcyjnie.
                Niedługo po tym, jak pojawił się w obozie, jego mistrz fechtunku został wysłany ze swoim oddziałem po rodzinę królewską. Już po świętowaniu po skończonej bitwie przyleciał gołąb z dokładnym wyliczeniem członków rodu i prawdopodobnym miejscem ich pobytu. Potem dostali następnego z informacją, że następca został zlikwidowany, a reszta właśnie się spala. Po przybyciu całego wojska okazało się jednak, że w zgliszczach brakuje jednego z dziedziców i samej królowej. Generał nigdy nie był tak wściekły. Cały oddział został ścięty, a dowódca wbity na pal i zostawiony przy zgliszczach na pożarcie ścierwojadów.
Takiego losu Odin nie zamierzał podzielić, dlatego bardzo starannie planował i wykonywał każdą akcję. Ta nie była wyjątkiem.
               Huk walącego w mur pocisku wyrwał Temje z szału. Rozejrzał się lekko zdezorientowany. Wokół zalegało pełno ciał. Cały oblepiony był krwią i fragmentami tkanki, a gdy spojrzał na stopy, okazało się, że stoi w czyichś flakach. Zwymiotował dodając do krwistej mieszaniny na wpół strawiony posiłek. Zakręciło mu się w głowie od odoru śmierci panoszącego się wokół. Zaczął torować sobie mieczem drogę w bok do drzewa rosnącego tuż za polem bitwy. Droga nie była łatwa. Zataczał się, przepychał i walił bronią na oślep, byle tylko dostać się na chwilę do świeżego powietrza. Dotarcie do pnia nie przyniosło ulgi, walka rozgrywała się i tu. Niewiele myśląc, chwycił najniższy konar i wspiął się w górę. Musiał wejść prawie na szczyt, żeby wreszcie odetchnąć. Ulga była niewyobrażalna. Z zamkniętymi oczami cieszył się tą chwilą. Ale szczęk broni nie dał mu zapomnieć o tym, co dzieje się na ziemi i że będzie musiał tam wrócić. Właściwie, to jego postępek zahaczał o dezercję. Postanowił tylko jeszcze zerknąć w dal, na wzgórza i zeskoczyć. Ociągał się. Jego wzrok wędrował z grzbietu na grzbiet. I wtedy zauważył jakieś poruszenie. Już myślał, że mu się zdawało, gdy znów w tym samym miejscu mignęło kilka ciemnych kształtów. Wszystkie kierowały się w stronę namiotu głównodowodzących. Właściwie mógłby je zobaczyć każdy, gdyby tylko w odpowiednim momencie odwrócił głowę w tamtą stronę. Tylko że walka nie dawał ku temu okazji.
Chłopak zeskoczył z drzewa lądując prosto na swoim dowódcy. Szybko, zanim ten zdążył zapytać, skąd Temje wziął się na drzewie, opowiedział mu o tym, co widział. Na szczęście był to mądry człowiek i zaufał chłopakowi. Zebrał kilku ludzi walczących najbliżej i popędzili do obozu. Między namiotami leżały trupy strażników, a z głównego namiotu dochodził szczęk broni. Temje wkroczył tam zaraz za dowódcą. Walka właśnie się kończyła. Ze świty króla jednemu generałowi właśnie podcinali gardło, a drugi bronił resztkami sił władcy. Reszta nie żyła. Chłopak stał chwilę sparaliżowany świadomością, że to koniec. Zaraz zginie król i walka przegrana. Nie ważne jak potoczy się bitwa.
Dwóch żołnierzy stojących za nim, klnąc, przepchnęło się, żeby zaatakować wroga. To go przebudziło. Ruszył za nimi prosto do ocalałych. Nie minęła chwila, a połowa ratujących leżała w kałuży krwi i ekskrementów. Generał szepnął coś o wyciągnięciu króla w bezpieczne miejsce. Zaczęli uciekać przez dziurę wyciętą przez napastników. Tam natknęli się na dwóch wrogów. Generał na wolnej przestrzeni jakby odzyskał siły i zabił obu prawie z marszu. Pobiegli w stronę bitwy. Temje zaczął się modlić, bo czuł że wpadną z deszczu pod rynnę i wtem się potknął. Przeklął swojego pecha słysząc nad sobą rechot i szybkie rozkazy w nieznanym języku.
Został jeden. Niski i chudy. Jego żółte ślepia pałały złośliwą radością.
  • Wstawaj!
To zrozumiał. Było w jego ojczystym języku. Zapłonęła w nim wściekłość. To coś walczyło po ich stronie. Wstał, otrzepał się z godnością i przyjął pozycję bojową.
  • Sprzedawcze ścierwo! - krzyknął i zaatakował.
Szczur stanął jak wryty. Broń automatycznie sparowała cios, a potem następny, ale nie wykonała żadnej kontry. Chłopak płonął z frustracji.
  • Walcz!
                Broń dosięgnęła celu. Z ust z ostatnim westchnieniem wyleciało słowo tak ciche, że Temje go nie dosłyszał. Uklęknął nad trupem i z oczu popłynęły mu łzy. Jego rodzina zginęła za tych ludzi, a oni dołączyli do wroga. Miał dość. Nie chciał walczyć. Poczuł się znów jak mały chłopiec schowany przed złym światem. Chciał, żeby matka przyszła i go uratowała. Na ramieniu poczuł dłoń. To dowódca i kilku, których ocalało w walce w namiocie. Temje otarł rękawem oczy i wstał. Wszyscy spoglądali ku wyrwie. A tam obrońcy wyraźnie przegrywali. Jeszcze chwila i krwiożercza horda ruszy im na spotkanie. Ustawili się kołem, czekając na nieuniknioną śmierć. Chłopak poczuł się jak część tego muru, który wcześniej okalał królestwo i był ciekawy, czy to on okaże się tym słabym punktem, w którym powstanie wyrwa. Ale to nic. W końcu jego przeznaczeniem i tak była śmierć i właśnie po niego wracała. Zginął jako jeden z ostatnich, wieńcząc górę trupów swoim młodym ciałem.
               O zachodzie słońca Odin stał na skraju lasu i spoglądał w stronę muru. Ciekawiło go czy walka dalej trwa. Czekał, aż jego ludzie się posilą i przygotują zdobyte konie do drogi. Pogardzał mieszkającymi tu wieśniakami. Byli naiwni i słabi. Miał nadzieję, że szybko wykonają zadanie i będzie mógł wrócić do obozu do swoich konkubin. Na początku liczył, że tu znajdzie sobie nową, ale teraz już w to nie wierzył. Nie znosił pospolitych kobiet. Każda, którą posiadł, musiała mieć w sobie coś niezwykłego i być wojownicza. Tutejsze kobiety nie miały serca do walki. Z niesmakiem odwrócił się, by wrócić do swoich.
              Dawno zapadł zmrok, a on nie wracał. Konie osiodłane i gotowe do drogi przestępowały z nogi na nogę, czując niepokój u nowych właścicieli. Znali zasady i rozkazy, ale żaden nie mógł się ruszyć, żeby je wykonać. Nie mogli odjechać bez niego. W końcu postanowili go poszukać. Ruszyli wokół obozu zataczając coraz szersze kręgi, ale chociaż doszli na sam skraj lasu, nie mogli go znaleźć. Wrócili do koni. W końcu z ciężkim sercem zebrali się w dalszą drogę, zostawiając jednego konia.
                 Tak jak ich wyszkolił, wykonali zadanie bezbłędnie, ale Odin tego nie widział.
  • Cały ten świat pochłonął ogień wojny. Ostatnie królestwo padło, zapanowała anarchia. Głód, epidemie i zgnilizna doprowadziły do końca czerwonej planety Teroda.
               Ogień błysnął. Wszystkie świece rozjarzyły się gwałtownie, a gdy przygasły koło kominka nikogo nie było. Zjawa zniknęła, a wraz z nią obraz obleczonego krwią świata.
Mężczyzna w kącie wstał i chwiejnym krokiem ruszył do domu. Z niechęcią pomyślał o zimnej kobiecie czekającej na niego na ganku. Zdziwił się, gdy jej tam nie zastał, ale zatoczył się na łóżko i zasnął. Kilka godzin później obudził go płacz dzieci. I wtedy przypomniał sobie błysk przedmiotu na stole.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz